Jerzy Leszczyński – Od Europodów dla Antypodów – W małym kinie nikt już nie gra dzisiaj na pianinie
Share

Kanciasta rocznica Eurokina
LYON z liczbą mieszkańców 525 114 w roku 2024 jest aktualnie, po Paryżu i Marsylii trzecim co do liczby ludności miastem Republiki Francuskiej. Uroczo osadzone jest w widłach Rodanu i Saony, odpowiednio czwartej i dziewiątej z najdłuższych rzek Francji. Z uwagi na swe bardzo korzystne położenie geograficzne – niedaleko stąd do Italii a też do Szwajcarii – miasto stało się ważnym węzłem komunikacji drogowej, kolejowej oraz lotniczej. Historia Lyonu liczy sobuie 2068 lat; rzymska Colonia Lugdunum została założona w 43 roku przed naszą erą przy drodze nazwanej nieco później Via Agrippa. W dniu 27 września 1981 roku Lyon stał się pierwszym w historii Europy miastem, do którego przybył z Paryża najszybszy wówczas na europodowym kontynencie pociąg TGV (Train à Grande Vitesse). Historyczna stolica Galii posiada przeuroczą starówkę, w roku 1998 wpisaną na zaszczytną listę Światowego Dziedzictwa Kultury. Trzecie co do wielkości miasto Francji jawi się bardzo ważnym centrum akademickim (uniwersytet z licznymi wydziałami, Akademia Literatury i Sztuk Pięknych), jak również przemysłowym (przemysł chemiczny, metalowy, maszynowy, spożywczy oraz – co zawsze było chlubą miasta – przemysł włókienniczy i odzieżowy. Owo ważne centrum kulturalne posiada 16 teatrów, pośród nich okazały teatr operowy Opéra National de Lyon, a do tego 17 kin ze 107 salami projekcyjnymi. W roku 1895 w mieście zamieszkiwało 466 tysięcy osób; większość pracowała w przędzalniach. To na razie tyle.
BESANÇON – Do stolicy francuskiego regionu Burgundia – Franche Comté zawsze żywiłem nieskrywaną sympatię, albowiem kursują po jego ulicach niebieskie tramwaje, a takie, prócz Wrocławia, widuje się w Polsce jeszcze w moim Krakowie. Urocze miasto liczyło w minionym roku 122 923 mieszkańców, w latach 1862-64 niewiele ponad 59.000. Rzymską kolonię założył tu w roku 58 przed naszą erą sam Gajusz Juliusz Cezar, jest zatem Besançon o 15 lat starsze od Lyonu, a o sześć od Paryża, w tamtych ciekawych czasach nazywanego Lutecją. Rzeka Doubs malowniczo tworzy niemal całkowicie zaciśniętą pętlę wokół wzgórza, na którym Rzymianie wznieśli swoje castrum, a w XVII wieku na jego miejscu imponującą cytadelę zbudował Sébastien de Vauban, przesławny architekt wojskowy króla Ludwika XIV, w roku 2008 wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa Kultury (pisałem o niej w artykule poświęconym Sébastienowi de Vauban, w początkach 2024 roku). W Besamçon działają 3 teatry, z tym najważniejszym Théâtre Claude-Nicolas Ledoux, inaugurowanym w roku 1784. A kin jest tutaj aktualnie pięć z 16 salami.
METZ, w którym aktualnie zamieszkuje 122440 osób też pamięta czasy cesarstwa rzymskiego. Z owego najdawniejszego okresu historii bardzo niewiele do dziś przetrwało. Miasto ma charakter przemysłowy; bodaj jedynym obiektem wyróżniającym się we współczesnej architekturze jest gotycka katedra pod wezwaniem świętego Szczepana, ukończona w 1240 roku. W Metz rozkwita za to życie kulturalne: działa tu 11 teatrów (ten najważniejszy to Opéra Théâtre inaugurowany w 1752 roku), a do tego 8 kompleksów kinowych, z tym największym (8 sal) zwanym Kinopolis.
I teraz pewnie zastanawiają się nasi zacni Czytelnicy: po co ten Leszczyński wypisuje dziś o Besançon, Lyonie i Metz? Brakuje mu w tych jego Europodach ciekawszych tematów, ładniejszych miejsc? Oj, oj, oj … Tematów mi nie brakuje, a dzisiaj piszę na temat tyczący nie tylko Europodów lecz czegoś, globalnego niczym sam globus. Dziś tematem mojego artykułu jest historia kina.
*
NA POCZĄTEK wyznam, że nigdy w moim życiu nie byłem, ani też nie jestem krytykiem filmowym, nie mam zatem żadnego moralnego prawa do oceniania filmów, zwłaszcza tych, które obdarowywano smukłymi statuetkami Oscarów, Złotych Lwów albo Złotych Pal, nie szczędząc podczas pompatycznych ceremonii czerwonych kobierców. Jako wytrwałemu badaczowi historii przysługuje m i wszak moralne prawo do przyjrzenia się z bliska historii kina i wynikami podzielić się publicznie na łamach Tygodnika Polskiego, konkluzje zaś pozostawić naszym Czytelnikom.
Oto w sobotę 22 marca 2025 roku bodaj wszystkie kanały informacyjne w Hiszpanii uroczyście odfanfarowały 130. rocznicę pokazania przez braci Lumière pierwszego filmu w historii ludzkości: La sortie de l’usine Lumière à Lyon (dosłownie: Wyjście z fabryki Lumière w Lyonie). Dokładnie tak – ani słowa więcej, ani słówka mniej – bracia Auguste-Marie Lumière i Louis-Jean Lumière, właściciele przędzalni lnu w Monplasir, jednej ze wschodnich dzielnic Lyonu (aktualnie ulica nosi nazwę Rue du Premier Flm) przedstawili swój 49-sekundowy filmik w piątek wieczorem 22 marca 1895 roku, na białym płótnie rozwieszonym obok wejścia do Teatru Narodowego w Lyonie, o którym dopiero co wspomniałem. Filmik miał dwa kolory: biały i czarny, nie było też żadnego pianinowego podkładu muzycznego. Dziś, dzięki Internetowi każdy może go sobie obejrzeć, a jeśli usłyszy pianino niechaj pamięta, że muzykę dokomponowano w naszych czasach. Z przędzalni wychodzą na ulicę nie tylko robotnicy i robotnice, ale też, przez drzwi obok głównej bramy pracownice i pracownicy biurowego kantoru. Na filmie widać jeszcze dwa psy oraz wyjeżdżającą z fabryki bryczkę zaprzężoną w dwa konie, karego i siwego. Do końca roku 1895 obaj bracia zdołali nakręcić jeszcze dziewięć około 40-sekundowych filmów: Auguste-Marie pięć, młodszy, Louis-Jean cztery. W roku 1896 dwaj pionierzy kinematografii, urodzeni w Besançón, niedaleko domu, gdzie na świat przyszedł Victor Hugo: Auguste-Marie w roku 1862, zaś dwa lata po nim Louis-Jean, zaprezentowali zrealizowany wspólnie 50-sekumdowy filmik L’arrivée d’un train en gare de La Ciotat (Przybycie pociągu na dworzec w La Ciotat – tłumaczę dosłowniutko). Owe dwa filmiki braci Lumiére świat cały, wszystkie najznamienitsze leksykony oficjalnie uznają za ‘najpierwsze’ w wszechświatowej historii kinematografii, tymczasem filmów powstało daleko więcej, o czym zaraz napiszę. Wiadomo więc, po cóż czepiłem się dwóch uroczych francuskich miast: Lyonu i Besançon. Czas jednakowoż nadszedł najwyższy dla zajechania teraz do Metz.
Przybyliśmy z naszej wioski po utwardzonym trakcie własną bryczką pod sam koniec lata dokładnie w niedzielę 12 września 1842 roku, żeby w mszy uczestniczyć w wielkiej katedrze, a nie w naszym wiejskim kościółku. Bryczką, albowiem drogi żelaznej do Metz jeszcze nie zbudowano. Ciągle mocno przygrzewa słońce, ale kiedy wszyscy po sumie opuszczają katedrę świętego Szczepana, gdzieś daleko, na północnym zachodzie, niebo zaczyna zaciągać sią chmurami. Na trawniku u dołu katedry spokojnie pasie się stadko czyichś owiec z czterema jagniątkami. Jaskółki zniżyły lot i uganiają się za muszkami. Chyba będzie burza. Obok przystanęły dwie młode damy, w eleganckich sukniach, z parasolkami, rozmawiające ze sobą po niemiecku. To dwie kuzynki: córka i bratanica pana Krugera, ekonoma kopalni węgla, pochodzącego z Kolonii. Przed katedrą zebrała się jakaś grupa, dorośli i dzieci, oczekując dorożek, które zawiozą ich do domu. Po chwileczce z kościoła wynurza się para w towarzystwie własnych rodziców oraz chrzestnych, z udekorowanym mirtem i piwoniami obszernym koszem, w którym słodziutko śpi niemowlę, dopiero co ochrzczone. Zebrani na placu krewni zaraz ich otaczają. Zaciekawione, podchodzą też obie Niemki, jak się okazuje, obie nieźle mówiące po francusku. „Quel, quel est le nom de votre prince?” („Jak, jakże ma na imię wasz książę?”) – zapytała ta wyższa. „Louis! Louis Le Prince!” – tyle zdążyła pośpiesznie odpowiedzieć matka chłopczyka, bo właśnie zaczęły zjeżdżać się zamówione dorożki. – „Schlafe, mein Prinzschen, es Ruhn. Schäfchen un Vögelchen nun …” – potężnie zagrzmiało akurat wtedy, kiedy niemieckie damy zaczęły śpiewać sławną kołysankę dla maleńkiego księcia.
Pisząc dzisiejszy artykuł na temat początków kina pozwalam sobie nieco pofantazjować – wolno mi – wszak kino wkrótce stworzyć miało świat nowy, świat fantazji, coraz bardziej oddalający się od rzeczywistości. Tymczasem rzeczywistość była taka, że w sobotę 28 sierpnia 1842 roku, dwa tygodnie przez wyimaginowanym powyżej przeze mnie chrztem, przyszedł w Metz na świat Louis Le Prince, Kiedy dorósł, ów Ludwik Książę szczególnie polubił podróżowanie do Wielkiej Brytanii, a przybywszy tam, po Wielkiej Brytanii, gdzie w tamtych czasach pociągów był ci już dostatek. Zafascynowany fotografowaniem, a też eksperymentowaniem fotografiami, Louis szczególnie polubił Szkocję i północ Anglii, a już zwłaszcza upodobał sobie hrabstwo West Yorkshire z Leeds, jego stołecznym miastem. Właśnie w Leeds, w dniu 14 października 1888 roku pokazał swój film, Roundhay Gargen Scene – tak go zatytułował. W dwudziestu kadrach filmiku, trwającego aż … trzy sekundy zobaczyć można dwie pary wychodzące przez tylne drzwi domu do ogrodu. Co ciekawe, wiemy kim są! W filmie występują: inżynier Joseph Whitley, szwagier autora filmu i jego siostra Sarah Elizabeth Le Prince-Whitley, żona autora, a prócz nich jeszcze jego młodszy brat Adolphe Le Prince z narzeczonąa Annie Hartley – pierwsi filmowi aktorzy w historii ludzkości (!) Braciom Lumière do zaprezentowania w Lyonie swojego Wyjścia z fabryki brakowało niemalże ośmiu lat. To Scena z ogrodu Roundhay, nie Wyjście z fabryki jest pierwszym filmem w historii. Dwa lata później, 16 października 1890 roku, Louisa Le Prince widziano na dworcu kolejowym w Dijon, wybierającego się pociągiem do Paryża, a potem dalej do Brestu, skąd miał popłynąć do Nowego Jorku, żeby tam zaprezentować swój wynalazek, Nigdy tam nie dotarł. Zaginął w Dijon w do dziś niewyjaśnionych okolicznościach. Oficjalnie podaje się, że utonął, ale ani jego ciała, ani choćby torby podróżnej nigdy nie odnaleziono ani w rzece L’Ouche, ani w jeziorze Kir, ani w żadnym z pobliskich kanałów. Podejrzewa się, że „Książę” padł ofiarą wojny o patenty (Dijon dzieli od Lyonu 200 kilometrów, zaś do Paryża pozostaje jeszcze 320, a po drodze przejeżdża się sporo rzek, szerokich i głębokich; wyrzucone z pociągu ciało zaraz pójdzie na dno). Louis Le Prince miał 48 lat. Pozostawił nieutuloną w żalu angielską żonę, pięcioro dzieci oraz fascynujący temat dla kryminalnego filmu, którego nikt nigdy nie nakręcił. Doprawdy, dziwny jest świat filmu. W roku 2025 przypada więc nie okrągła 130, lecz kanciasta 138 rocznica filmu – wiemy już, dlaczego.
*
FILMOWE GRANIE NA FORTEPIANIE – Podobno na pomysł dodania do filmów swoich dwóch synów podkładu muzycznego pierwsza wpadła Jeanne-Joséphine Lumière, ich matka, kochająca muzykę i sama potrafiąca grać na fortepianie. Podczas pokazów Augusta-Marie w Lyonie towarzyszyła mu osobiście, a czasami prosiła o to nauczycielkę z miejscowego konserwatorium. W dniu 28 grudnia 1895 roku w Le Grand Café przy Boulevard des Capucines, w centrum francuskiej stolicy, o kilka kroków od Place de la Concorde (Placu Zgody) miał miejsce sławny pokaz w Le Salon Indien (Salonie Indiańskim), gdzie stał czarny fortepian marki Érard, na którym zdolny, ciemnoskóry pianista z Martyniki przygrywał inną melodię do każdego filmiku. A filmów obaj bracia pokazali dziesięć, z których jedynie cztery do dziś się zachowały. Louis-Jean, młodszy z braci zaprezentował dwa swoje filmy: Le repos de bébé (Obiadek bobaska) oraz L’arroseur arrosé (Polewacz polany), ów drugi uważany, i słusznie, za pierwszą komedię w historii ludzkości, zresztą proszę sprawdzić samemu – właśnie po to podałem tytuły w wersji oryginalnej.
Dziś niemal jednogłośnie paryski Salon Indien de Grand Café uznaje się za pierwsze kino w historii ludzkości. Na początek godzi się wyjaśnić, co w ogóle oznacza słowo kino? Owo urocze słówko pochodzi otóż od starogreckiego κινησις (kinesis), które oznacza poruszanie się, po prostu ruch. Ruch konia, ruch człowieka, ruch pistoletu, ruch czołgu, ruch bomby … – po prostu jakikolwiek ruch kogokolwiek lub czegokolwiek, a do tego jeszcze gdziekolwiek a też kiedykolwiek – bo przecież ruch nie jest ograniczony ani czasem, ani miejscem. Wolno nam zatem powiedzieć, iż kino (w niektórych językach nazywane cine, w jeszcze innych cinema) to miejsce, w którym oglądać można kogoś albo coś a najlepiej kogoś pospołu z czymś, co się porusza. W bliskiej od mojej Pinedy Gironie mamy cudowne Museu del Cinema (Muzeum Kina) – ja osobiście uważam je za najlepsze tego typu, jakie oglądałem w mym życiu – nie porównać z nim tamtych z Cannes, z Wenecji, a nawet z Hollywood (!) Nasze muzeum historię kina prezentować zaczyna od teatru cienia, tak typowego dla Chin, a też dla Japonii, gdzie ruch (kinesis) prezentowało się i w dalszym ciągu w Chinach prezentuje serią rysunków a nawet cieniami odpowiednio ukształtowanych dłoni, rzucając ich cienie na plansze które w późniejszych czasach zastąpiono kinowymi ekranami. Dokładnie tak, jak w swoim czasie gęsie pióra Hans Johann Gutenberg zastąpił drukarską matrycą a jeszcze bliżej naszych czasów (1714) Henry Mill maszyną do pisania, która z biegiem czasu przerodziła się w jeszcze bardziej nowoczesne formy, na przykład w klawiatury dla komputerów czy w klawiatureńki w telefonach najnowszej generacji. Wszystko to nie zmienia jednak z dawna ustalonego porządku: a zawsze było w nim i jest a zaś z będzie z – chyba, że ktoś jest Polakiem, wtedy zastąpi tę literkę ż, albo udaje Greka, a wtedy alfabet zakończy mu omega (ώ)). Ot, postęp. Ruch, w greczyźnie koiné zwany kinesis niezmiennie też pozostawał ruchem, a w związku z tym kino – kinem, niezależnie od tego, gdzie, kiedy, jak i w jak dużej grupie się je prezentowało. Na przełomie XIX i XX stulecia, w czasach nazwanych rewolucją techniczną, nastąpił w tej dziedzinie ogromny postęp. Bryłę świata ruszyła wówczas z posad fotografia – dokładnie to samo co chiński teatr światła i cienia – z tym, że zamiast prezentowania scen na jasnej planszy chińskiego teatru cieni Francuzi utrwalali je na kolejnych kadrach celuloidowej taśmy fotograficznej, przesuwając potem w odpowiednim tempie przed świecącą żarówką co sprawiało wrażenie, że oglądane na ekranie albo po prostu na białym prześcieradle postaci się poruszały. Brakowało im wszak głosu.
Na udźwiękowienie filmu czekać trzeba było jeszcze z górą trzy dziesiątki lat. Aż do roku 1926 film udźwiękowiany był jedynie z pomocą fortepianu albo pianina. A kino, jak to napomknąłem w tytule dzisiejszego artykułu, było wówczas małe, filmy oglądało się bowiem najczęściej w kawiarniach, ze stojącym w zacisznym kąciku instrumentem. Właściciele takich kino-kawiarń byli zachwyceni, ponieważ frekwencja w porach seansów bywała w ich lokalach stuprocentowa zaś żądni kultury klienci zamawiali daleko więcej niźli rogaliki z kawą. Zaraz w roku 1896 kawiarnie – kina zaczęły szybko wyrastać w Stanach Zjednoczonych, najpierw w Nowym Jorku i Filadelfii, a wkrótce po nich w Kalifornii. Prestiżu przydawała tam okoliczność, iż wytwarzaniem filmów zajął się w Ameryce sam Thomas Alva Edison, człowiek, który zelektryzował cały świat, przy tym był Amerykanin, a nacjonalizm od początku dziejów kina niezmiernie był owej sztuce przydatny.
Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku kino nie tylko zachowywało charakter kawiarniany, co znaczy nieco bardziej społeczny. Stało się również formą rozrywki rodzinnej, niestety dostępną jedynie dla tych najbogatszych. Znakomity tego przykład mam zaledwie dziesięć kilometrów od mojego domu w stronę Barcelony, w Canet de Mar. Oprowadzam tam niewielkie grupy turystów, zwłaszcza francuskich po dwóch domach: starym i nowym wybitnego katalońskiego architekta Lluísa Domènecha i Montanera, o trzy lata starszego od Antoniego Gaudiego. Lluís napotkał na swej drodze szczęście w postaci starszej od siebie o dwa lata Marii z niebiednego rodu Roura. Młodzi uwili sobie gniazdko po sąsiedzku. Zamieszkali w niewielkim domku w centrum miasteczka, przy którym Lluís, mianowany głównym architektem Wystawy Uniwersalnej w Barcelonie w 1888 roku, zaprojektował dom nowy, godny swej zamożnej, licznej rodziny (doczekał się dziesięciorga potomstwa). Każde z dzieci miało w nim, na którymś z dwóch pięter swój pokój z balkonem, na parterze zaś Lluís urządził salon kinowy, kino domowe wyłącznie dla swej rodziny. Zakupił w Perpignan projektor do wyświetlania filmów, wielki niczym auto osobowe a w Barbelonie białe pianino, na którym w czasie wyświetlania filmów grywała najstarsza córka. Wkrótce Lluís zaprojektował dla swoich teściów Casa Roura – okazały dom z cegły i kamienia, w którym ci urządzili stylową kawiarnię z małym kinem i oczywiście z pianinem (aktualnie mieści się tam wytworna restauracja z tym samym pianinem, niestety aparat projekcyjny gdzieś przepadł). Oglądanie takich miejsc doprawdy sprawia ogromną przyjemność.
POSZUKIWANY, POSZUKIWANA, POSZUKIWANI – Kto taki? Jak to, kto? Aktor, aktorka, jednym słowem aktorzy. Na samym początku swej historii kino zachowywało charakter – wyrazić by to językiem współczesnym – dokumentalny. Przecież taki ogrodowy polewacz, który prócz ogrodu polał sam siebie, był swego rodzaju dokumentem, nieprawdaż? Rosnące zainteresowanie filmem skłoniło niejakiego Georgesa Méliesa, paryskiego iluzjonostę, zafascynowanego przepojoną fantastyką literaturą Julesa (Juliusza) Verne do nakręcenia na podstawie jego powieści Z Ziemi na Księżyc, wydanej w 1865 roku 16-minutowego filmu Le voyage dans la Lune (Podróż na Księżyc). Do udziału w filmie, którego premiera miała miejsce 19 sierpniu 1902 roku w Paryżu zaś 4 października w Nowym Jorku, Monsieur Georges Mélies, reżyser i zarazem autor scenariusza zaangażował oprócz samego siebie jeszcze czwórkę aktorów teatru: dwóch mężczyzn i z nimi dwie kobiety. A ponieważ kino szybko się przekształcało, szybciej niż samo życie, pojawiła się pilna potrzeba znajdowania ludzi gotowych do odtwarzania żądanych scen, na razie na ciągle jeszcze milczących ekranach. Ale przynajmniej można było sobie na nich przeczytać u dołu ekranu dialogi. Pozwolę sobie porównać: bodaj wszyscy korzystamy dziś z aplikacji nazwanej WhatsApp, ja również. Podnieca mnie niezmiernie, kiedy ktoś tą drogą coś do mnie napisze albo nawet prześle zdjęcia z rodzinnej imprezy. To jednak nie zastąpi głosowej konwersacji, a już zwłaszcza tej z zastosowaniem kamerki wideo, która prześle obraz jak też głos kogoś, z kim akurat na dystans rozmawiam. A głosu kinowym obrazom ciągle brakowało. Na wszystko miała przecież nadejść stosowna pora, chociaż na taką przyszło ludzkości poczekać jeszcze niemało lat.
Filmowi twórcy najwcześniejszych lat dwudziestego stulecia uświadomili sobie, iż większość odbiorców ich dzieł potrafi pisać a nawet czytać, a to znacznie ułatwiało im kroczenie z postępem. Do tego wszak potrzebni im byli żywi ludzie, żywi mężczyźni, żywe kobiety, a nawet żywe dzieci, zdolni odtwarzać role przewidziane w scenariuszu. Na gwałt potrzebowano zatem aktorek i aktorów, czym powabniejszych tym lepszych. Tym razem nie mam zamiaru rozpisywać się zanadto o aktorach ani też o aktorkach, ale przecież, opowiadając historię kina, nie wolno pominąć tak zacnych postaci, jakimi w okresie tak zwanego „kina niemego” w Stanach Zjednoczonych stali się: Charles (Charlie) Chaplin albo Rodolfo Pietro Filiberto Raffaello Giglelmi di Valentina d’Antonguella, pochodzący z południa Italii, przeto w Ameryce nazywany The Latin Lover, co znaczy Łacińskim Kochankiem albo po prostu Rudolphem Valentino. A może jeszcze Amerykanin Oliver Hardy i Brytyjczyk Arthur Stanley Jefferson (Stab Laurel) – ci dwaj stworzyli niezapomnianą parę, w Polsce sławną pod imionami Flip i Flap. Sławę zyskało też sobie wiele aktorek okresu kina niemego, z bodaj najsłynniejszą Nitą Naldy, w roku 1922 towarzyszącą Rudolphowi Valentino w słynnym filmie Blood and sand (Krew na piasku). Zawód aktora stał się niezwykle pożądanym.
NIEMOWLĘ ZACZYNA MÓWIĆ (I ZARAZ ŚPIEWAĆ) – Obserwujący rozwój swojego dziecka, kochający je rodzice na zawsze zapamiętują dzień, w którym poczęło ono samodzielnie stawiać swe pierwsze kroki i również kiedy wypowiedziało swe pierwsze słowo a też jakie to było słowo. Pierwsze kroki kino postawiło w angielskim Leeds, w niedzielę 14 października 1888 roku zaś pierwsze słowa wypowiedziało, a nawet zaśpiewało w czwartek, 6 października 1927 roku w The Lyceum Theatre na nowojorskim Broadwayu. Owego dnia zacny Alan Crosland zaprezentował publicznie swój trwający 89 minut, udźwiękowiony film zatytułowany The Jazz Singer (w Polsce zatytułowano go Śpiewak jazzbandu). Film w Stanach Zjednoczonych okazał się ogromnym sukcesem finansowym– wyprodukowanie go sięgnęło 422 000 ówczesnych dolarów amerykańskich zaś zysk z dystrybucji – 2,6 milionów. Stał się zarazem sukcesem tamtejszej społeczności żydowskiej. Jego bohaterem uczynił reżyser Crosland, urodzony 10 sierpnia 1894 roku w Nowym Jorku, w rodzinie pochodzenia żydowskiego, niejakiego Jakiego Rubinowitza (zagrał go Al Jolson, aktor pochodzący z Litwy). Fanatyczny ojciec naciskał na syna, żeby ten zagłębiał się w nauki talmudyczne, Jakie jednakże wolał muzykę, a już zwłaszcza jazz, i wkrótce doczekał się sławy wielkiego śpiewaka zespołu jazzbandu. Film Alana Croslanda bez wątpienia trzeba z rozpędu uznać pierwszym w historii musicalem, występujący w nim aktorzy i aktorki zaśpiewali bowiem aż jedenaście różnych piosenek. Na tym wszak nie koniec. Producentem pierwszego w historii dźwiękowego filmu była, założona 4 kwietnia 1923 roku w Nowym Jorku, przez niejakiego Hirsza Mojżesza Wonsala oraz trzech jego braci: Alberta, Jacka i jeszcze Samuela kompania nazwana Warner Bros Pictures. Dwaj starsi bracia urodzili się w mazowieckim Krasnosielcu, niedaleko od Makowa Mazowieckiego, dwaj młodsi w Londynie, ale nie w tym nad Tamizą, lecz w znacznie mniejszym, kanadyjskim, w prowincji Ontario, dokąd owa polsko-żydowska rodzina raczyła w 1889 roku wyemigrować z zaściankowego Mazowsza.
Dla owego pierwszego filmu dźwiękowego zastosowano system AKA, wkrótce bardziej znany jako Kinetophone – zespołu znanego jako Dickson Experimental Sound Film, wyodrębnionego specjalnie dla potrzeb amerykańskiego kina, ale utworzonego przez zacnego Williama Kennedy’ego Dicksona, Brytyjczyka urodzonego we Francji, a w końcu osiadłego w Stanach Zjednoczonych. Jak wynika z wszystkich dotychczas podanych w tym artykule informacji, zjawisko zwane kinem od samego początku swej historii miało charakter międzynarodowy, jaki znamionowała rywalizacja pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a krajami europejskimi, głównie Francją i Wielką Brytanią. W roku 1927 dodanie do ekranowego obrazu jeszcze dźwięku wysunęło Stany Zjednoczone daleko naprzód chociaż również kraje europejskie jakoś próbowały dotrzymywać Ameryce kroku.
Za oceanem zaś miejscem szczególnym stał się Hollywood, jedno z północnych przedmieść kalifornijskiego Los Angeles, usytuowane niedaleko od centrum owej metropolii. Z racji swego uprzywilejowanego klimatu już na początku XX wieku to urocze miejsce szczególnie interesowało nabywców działek, przygotowanych do budowania okazałych willi, tonących w słońcu przez cały rok. W Hollywood już od roku1912 poczęli osiedlać się ludzie najzamożniejsi, tym zaś wytwórcy filmowi pragnęli dostarczać świeżutko wypieczone filmowe bułeczki, jak aktualnie spienięża się im podobnym klientom elektryczne auta marki Tesla. Chętnych nie brakowało. Zaraz w tamtych latach w Hollywood zadomowiły się dwie znane wytwórnie filmowe: Universal Pictures, a po niej Paramount Pictures. Walt Disney osiadł w Hollywood w roku 1923, zaś hebrajski kwartet Warner Bros – cztery lata później, już po swoim nowojorskim sukcesie. Znaczenie regionu Los Angeles dalece bardziej wzrosło w tymże samym okresie, dzięki założeniu w dniu 11 maja 1927 roku, przez trzydziestu udziałowców, w Beverly Hills, niezbyt odległym od Hollywood amerykańskiej AMPAS – Academy of Motion Pictures, Arts and Sciences (dosłownie: Akademii Sztuk i Wiedzy o Ruchomych Obrazach, aktualnie znanej pod nazwą Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej). Prestiż akademii od samego początku jej istnienia był ogromny, zwłaszcza że jej gremium poczęło przyznawać każdego roku Academy Award of Merit, co oznaczało Nagrodę Akademii za Rozwój (w dziedzinie kinematografii). Jej materialnym, widzialnym przejawem była figurka rycerza z mieczem, stojącego na kawałku filmowej taśmy. Pierwszymi laureatami, 16 maja 1929 roku, na uroczystości zorganizowanej w salonie hotelu Hollywood Roosevelt w Los Angeles zostali Emil Jannings oraz Janet Gaynor, zaś najlepszym filmem szacowne gremium wybrało The Wings (Skrzydła), przypominający naloty aeroplanów z okresu pierwszej wojny światowej. Dopiero w roku 1934 emblematyczną statuetkę, zaprojektowaną w roku 1928 przez francuskiego pochodzenia scenarzystę Austina Cedrica Giggonsa i wykonaną z brązu, pokrytego 24-karatowym złotem przez George’a Stanleya, artystę z Los Angeles, nazwano Oscarem. Popularna legenda powiada, że owo imię nadała przesławnej figurce niejaka Margaret Herrich, członkini zarządu Akademii, a też jej bibliotekarka, która to miała się wyrazić, że z twarzy to ów posążek przypomina jej wuja Oscara. W roku 1934 jeden z dziennikarzy takiego imienia figurki użył, kiedy nagrodę wręczano Katherine Hepburn, uznawszy ją za najlepszą aktorkę roku. Jakkolwiek było, Akademia oficjalnie uznała imię najbardziej prestiżowej nagrody filmowej Oscarem w roku 1939.
Wszystko, co właśnie opisałem, uczyniło Stany Zjednoczone największą potęgą filmową świata. Nie wolno wszak zapominać, że w jej cieniu kino znakomicie rozwijało się w licznych innych krajach, zwłaszcza na kontynencie europejskim, na którym przecież ono się narodziło. Teraz w Europie pozostało, przybierając wszak formy bardziej narodowe, co w rezultacie nadało mu wymiar raczej wielonarodowy bowiem narodów jest w Europie wiele. Wszak dzieje filmu rozpoczęły się na Starym Kontynencie, a tu przecież życie w miejscu nie stało. Szybko wyrastały w Europie nowe, prężne ośrodki filmowe, najczęściej te we Włoszech (Wenecja i Rzym) a zaraz po nich w Berlinie, Kopenhadze, Sztokholmie, Pradze i Wiedniu, w Budapeszcie oraz w polskiej Warszawie. W styczniu 1920 roku w już bolszewickiej Moskwie utworzono przesławne studia filmowe Mosfilm, do dziś istniejące, w których do tej pory wyprodukowano ponad trzy tysiące filmów. Niemniej, w poszukiwaniu smaczniejszego, amerykańskiego chlebusia, liczni Europejczycy udawali się za Wielką Wodę, do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej wymieniłem już Brytyjczyków (tym było łatwiej z powodu niemalże takiego samego języka), Francuzów oraz Włochów, teraz dorzucę jeszcze dwie Szwedki: Ingrid Bergman i Gretę Lovisę Gustafssin, światu całemu znaną jako Greta Garbo. W leksykonie The Aurum Film Encyclopedia, uchodzącego za najbardziej obszerne i wiarogodne źródło wiedzy o historii kinematografii, w rozdziale dotyczącym najdawniejszych lat kina, wymieniono ponad cztery setki europejskich artystów, którzy w początkach XX stulecia przenieśli się za ocean dla udynamicznienia swej kariery. Licznym z nich wyszło to ku pożytkowi
Sztuka filmowa w miarę szybko trafiła także pod strzechy mieszkańców innych kontynentów. Oto w czerwcu 1899 roku niejski Tunekichi Shibata zaprezentował w Kioto swój krótki filmik z udział pięciu uroczych pań, zatytułowany w wersji angielskiej Geisha, pierwszy w historii kina japońskiego. Sześć lat później niejaki Ren Qinglai przewdstawił w Pekinie film Dingjun-shan, po angielsku nazywając swe dzieło The Battle of Dingjun Mountain. Do naszych czasów pierwszy chiński film w całości się nie zachował, chociaż przetrwała fotografia odtwórcy głównej roli, aktora nazwiskiem Tan Xinpei. Indie, w owych czasach brytyjska perła w koronie, na swój pierwszy film czekała do roku 1913. Wtedy to zacny Dadasaheb Phalke pokazał w Bombaju swoje dzieło Raja Harishchandra, film niemy, ale od samego początku z podtytułami w trzech językach: angielskim, hindi i marathi. Indyjski film trwa blisko 33 minuty, a na ekranie występuje w nim piątka aktorów głównych i wraz z nimi ponad drugie tyle drugorzędnych. A co z antypodami? Cudownie! Pierwszy film w Australii nakręcili sami bracia Lumière, kiedy podczas tamtejszej zimy 1896 roku przebywali tam w podróży. Swój antypodowy filmik zatytułowali jednak po francusku: Pattineur Grotesque (Groteskowy łyżwiarz – a może raczej wrotkarz?). Śmieszny filmik został nagrany w Prince Alfred Park w Sydney. Cztery lata później niejaki Alfred Henry Whitehouse przedstawił swój pierwszy film wyprodukowany w Nowej Zelandii: The Departure of the Second Contingent for the Boer War, a po polsku to znaczy Wymarsz Drugiego Kontyngentu na wojnę z dzikiem. Zaprezentowano go po raz pierwszy w roku 1900 w wellingtońskim Newtown Park. W tym wszystkim brakuje jedynie krajów arabskich, muzułmańskich, co zrozumiałe – te zachodnią kulturę odrzucały z przyczyn zasad swojej religii. Pierwszy film w muzułmańskim obszarze kulturowym, zatytułowany Barsom loading for job (Barsom poszukuje pracy) powstał w Egipcie, w roku 1923, ze śródtytułami w języku angielskim. Pierwszy po arabsku zobaczono w roku 1935. W czasach dzisiejszych filmy z krajów muzułmańskich, zwłaszcza te z Iranu, Egiptu i z Turcji sięgają na międzynarodowych festiwalach po najwyższe premie. Czasy się zmieniły.
Kino a sprawa polska – Wbrew pozorom nie przesadzam właśnie z takim podtytułem. Wiosną (dokładnej daty niestety nie znamy) w roku 1908, w Paryżu, pochodzący z terenów Wołynia Mosze (Mojżesz) Towbin, Polak hebrajskiego pochodzenia, zaprezentował trwający niewiele ponad osiem minut film Les martyrs de la Pologne (Męczennicy z Polski), w latach późniejszych nazwany Pruska kultura – uznany za pierwszy w historii polskiej kinematografii, dotyczący problemu germanizowania polskich dzieci w Wielkopolsce w czasach zaboru pruskiego. Zapewne jego autora zainspirowały strajki dzieci z Wrześni w 1901 roku (odważna dziewczynka pisze kredą u dołu tablicy, przed oczyma pruskiego nauczyciela: Polska kochana). Wzruszająca scena, nieprawdaż? Największą gwiazdą polskiego niemego kina niewątpliwie okazała się bardzo obecnie zapomniana Maria Mirska. W latach 1911 – 1917 zagrała główne role jedynie w pięciu polskich filmach. Pamięta się ją przede wszystkim z filmu Dzieje grzechu (1911), Ot, skromny polski wkład.
*
KINO SIĘ PRZEPOCZWARZA – Dwie straszliwe wojny, jakie przeżyła ludzkość w latach 1914 – 1918 i potem od 1939 do 1945 niczego jej samej nie nauczyły, za to twórcom filmowym dostarczyły niezliczonych tematów, do których z początku ochoczo sięgali. Bardzo szybko wszak się okazało, że odbiorcy, zwłaszcza tego z Europy, którego często wojenne tragedie dotknęły bezpośrednio, nie bardzo interesowało powracanie do nich na ekranie, choćby w formie realistycznej albo humorystycznej. Wpływ na niewielkie zainteresowanie filmem o tematyce wojennej w Stanach Zjednoczonych z pewnością miała okoliczność, iż kraj ów późno przystąpił tak do pierwszej wojny światowej (6 kwietnia 1917 roku), jak też do drugiej (wypowiedzenie wojny Japonii miało miejsce 8 grudnia 1941 roku, zaś Niemcom i Włochom trzy dni później). Globalny konflikt nazwany po latach pierwszą wojną światową w historii tak europejskiego, jak też amerykańskiego kina został raczej przemilczany. Również światowa wojna druga nie kosztowała filmowych producentów nazbyt drogo. Z owego gatunku wymieniają się przede wszystkim produkcje europejskie, głównie polskie, a też radzieckie, choć te drugie zyskały sobie oceny zanadto propagandowych. Kino francuskie na ową wojnę spojrzało groteskowo (chociażby Wielka włóczęga z roku 1966), rozbawiając widza, podobnie zresztą do polskiego Jak rozpętałem drugą wojnę światową. Śmieszyły też naiwne historyjki w rodzaju Parszywej dwunastki oraz Asów przestworzy – jednakowoż bardziej realistyczne jawiły się polskie Zakazane piosenki albo nawet Czterej pancerni i pies, z których przynajmniej można było się dowiedzieć, że po ulicach wojennej Warszawy jeździły tramwaje i że bitwa pod Studziankami naprawdę miała miejsce. Trzeba jednakowoż szczerze sobie powiedzieć, iż prawda wojennych czasów w Europie daleka była od prawdy europejskich ekranów kinowych. O wiele bardziej realistycznie ukazano ją w niektórych filmach wyprodukowanych w Stanach Zjednoczonych, na ten przykład w Tora, Tora, Tora (1970, w koprodukcji z Japonią), pokazującym japoński atak na bazę U. S. Navy w Pearl Harbor na Hawajach. Być może się mylę – za najbliższy prawdzie obraz wojny w Europie uważam Listę Schindlera Stevena Spielberga z roku 1993. Od prawdy historycznej dalece odbiega za to amerykański Pearl Harbor z roku 2001,
Gatunkiem szczególnym filmów o tematyce wojennej stały się filmy nazywane historycznymi. Myli się ogromnie ktoś, kto mniema, że dzięki obejrzeniu takiego nabędzie wiedzy historycznej. Niechaj posłuży mi za przykład tutejszy, hiszpański eksperyment przeprowadzony przed kilku laty w wybranych średnich szkołach Barcelony. Na początek zawieziono kilkunastolatków do nieistniejącego już kina Imax w porcie, gdzie pokazano film Piratas del Caribe (Piraci z Karaibów) zastrzegając, żeby go uważnie obejrzeli, a nawet notowali to, co ich szczególnie zainteresowało. Po powrocie – egzamin. Proszę sobie wyobrazić: aż osiem procent zdołało prawidłowo wskazać na mapie Jamajkę, Dominikanę czy też, za przeproszeniem Kubę. Byli tacy, którzy w grupie karaibskich wysp wymieniali Meksyk, Brazylię, a nawet Kolumbię, bo ta ostatnia kojarzyła się im z Bogu ducha winną Shakirą. Podobne temu eksperymenty można przecież przeprowadzić gdziekolwiek, również w Polsce. Obejrzenie Pana Wołodyjowskiego ciekawym jest doświadczeniem, niestety bez zgłębienia wiedzy historycznej niewiele pomoże, podobnie jak zobaczenie hollywoodzkiego Robin Hooda księcia złodziei w poznaniu prawdziwych dziejów średniowiecznej Anglii. To namiastka.
* Lepiej pójść na western – Ten gatunek filmu stał się najprawdziwszym fenomenem amerykańskiego kina, jeszcze w latach przed drugą wojną światową i aż do połowy dekady lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Filmy z gatunku Western film, najogólniej powiedziawszy, najczęściej prezentowały zmyślone historyjki zawsze szlachetnych chrześcijan, odważnych pasterzy krów (kowbojów), ale prócz nich również barmanów, sklepikarzy, różnych kaznodziejów Słowa Bożego i wszelkich innych, nauczycielek stawiających czoło dzikim, nieucywilizowanym Indianom, a w wielu wypadkach równie dzikim albo jeszcze dzikszym bandytom tego samego wyznania. Widzowie szczególnie upodobali sobie filmy opowiadające o pozornie sprawiedliwej, pełnej poświęceń walce europejskiego (proszę raczej rozumieć: angielskiego) człowieka z rzekomo dzikimi, wierzącymi w innych bogów i oddającymi im cześć inaczej, niż zwykli to czynić zaborczy przybysze z Europy. Holocaust Museum of Houston zamieszcza na swej stronie internetowej szokującą informację: ocenia się otóż, iż tylko na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych i Kanady, od początku podboju tych ziem wymordowano co najmniej dziesięć milionów ich rdzennych mieszkańców. A dalej na południe od U.S.A. Hiszpanie, Portugalczycy, a też Francuzi i Holendrzy, eksterminowali dalsze miliony. Toż to ludobójstwo w swym najokrutniejszym wydaniu! Człowiek wszak kochał przyglądać się mordowaniu innych, o ile tylko jego samego nikt nie mordował, zaś kino wybitnie w tym pomagało, tak więc popularność westernów przerosła wszelkie oczekiwania. Na stronie internetowej The Western Film … by the numbers! poinformowano, że w ciągu ćwierćwiecza 1930 – 1954 cztery amerykańskie wytwórnie filmowe: Columbia, Monogram, Republic (Paramount Pictures) i Universal wyprodukowały łącznie 1462 filmy z gatunku Western film. Najbardziej produktywnym w historii okazał się rok 1935, w którym powstało 148 filmów tego gatunku. I wszystkie nieźle się sprzedawały.
A produkowano westerny nie tylko w Stanach Zjednoczonych. W latach sześćdziesiątych popularnością w Europodach cieszyły się filmy z bohaterem o imieniu Winnetou, reżyserowane przez pochodzącego z Bad Ischl austriackiego twórcę Haralda Reinla, na podstawie powieści niemieckiego pisarza Karla Friedricha Maya. Na południu Hiszpanii, na pustyni Tabernas, w prowincji Almería zbudowano w roku 1966 Fort Bravo (Texas Hollywood), specjalne miasteczko filmowe dla produkowanie westernów. Wzniesiono je z myślą o filmie Il buono, il brutto, il cattico (Dobry, zły, brzydki), pierwszym włosko-hiszpańskim westernie. Lata późniejsze okazały się dla owego miasteczka okresem sukcesów. Swoje filmy kręcili tu w latach siedemdziesiątych amerykańscy producenci Paramount Pictures i Universal Pictures. Park Texas Hollywood istnieje do dziś i doprawdy ma się świetnie. Westernów od dawna już się w nim nie kręci, ale za to każdego wieczora urządza się tam spektakle w stylu filmów z Dzikiego Zachodu z popisami jazdy na koniach, rodeo, strzelanin i spektakularnych bójek na pięści w saloonie. Chyba nawet w Ameryce czegoś takiego nie mają. „Po co siedzieć w szkole? Lepiej pójść na western. Kuszę was, bo muszę, bo ja diabłem jestem” – deklamowałem w latach mej wczesnej młodości na deskach teatru szkolnego, występując w parodii Szatana z siódmej klasy. Filmy z Far West, Dalekiego Zachodu stanowią odrębną historię kina, już nie niemego.
* Momenty były? – „Fajny film wczoraj widziałem” – setki razy zagadywał na antenie trzeciego programu Polskiego Radia zacny Andrzej Zaorski. „Momenty były?” – zaciekawiał się na to Marian Kociniak. Wszystko to rozgrywało się przed mikrofonami radiowej Trójki w satyrycznym kąciku Para-męt-pikczers, czyli kulisy srebrnego ekranu – pamiętają jeszcze nasi szanowni Czytelnicy? W podtekście pytającego wyczuwało się, iż chodziło mu o momenty erotyczne, tak więc odpowiem: tak, momenty były, i to od samego zarania historii filmu. Pierwszy pocałunek sfilmowany został w kwietniu 1896 roku, w Edison Studios w West Orange (stan New Jersey). May Irvin i John Rice namiętnie całowali się przed kamerą przez 21 sekund i widać było, że naprawdę mają na siebie ochotę. Thomas Edison zaprezentował swe dzieło w Nowym Jorku dopiero we wrześniu, a to z przyczyny dawno nie widzianej współpracy międzywyznaniowej: tak katolicy jak też protestanci zgodnie wyszli na ulice, sprzeciwiając się wyświetlaniu filmu. Ot, pierwszy moment w historii kina. Z perspektywy czasu spogląda się nań z pobłażliwym uśmieszkiem.
Na ekranie on ją kocha i umiera dla niej. My wierzymy, bośmy zakochani, dla nas to jest prawda, a nie gra – pamiętamy jeszcze dostojnego Mieczysława Fogga? Zarówno słowa utworu jak też sposób, w jaki warszawski artysta go śpiewa sprawiają wrażenie, jakby owo małe, nieme kino początków minionego stulecia było romantyczne i niewinne. Nieco dalej wykażę, że wcale nie. Pójdźmy wszak po kolei. Od samego początku historii kina miłość stanowiła wdzięczny motyw filmu, niemalże obowiązkowo wplatany w fabułę każdego dzieła prezentowanego na ekranie. Podam przykład: w dniu 10 kwietnia 1912 roku, po zderzeniu z górą lodową poszedł na dno Oceanu Atlantyckiego niezatapialny RMS Titanic, uśmiercając półtora tysiąca swych pasażerów. Jeszcze w tym samym roku zrealizowano trzy bezdźwiękowe filmy na temat owej tragedii, kolejne dwa już w wersji udźwiękowionej w latach 1929 i 1931. W każdym z nich pojawia się, choćby jakiś króciutki wątek miłosny. Niewiele czasu minęło do 15 grudnia 1939 roku – dnia, w którym w Atlancie, stolicy stanu Georgia miała miejsce premiera słynnego filmu Victora Fleminga Gone with the wind (Przeminęło z wiatrem – w Polsce po raz pierwszy pokazano go w styczniu roku 1963), zgodnie wówczas uznanego przez krytykę za najlepszy film historyczny w historii. To prawda: film historyczny z bardzo ważnym wątkiem miłosnym. Świat cały pozostawał w zachwycie.
Na wszystkie owe amerykańskie poczynania kino europejskie wytoczyło armaty znacznie cięższego kalibru. W listopadzie 1956 roku zaledwie dwudziestoośmioletni paryski reżyser Roger Vadim pokazał swój śmiały, pełen gorących momentów film Et Dieu … créa la femme (I Bóg stworzył kobietę), z wówczas liczącą sobie dwadzieścia dwa lata Brigitte Bardot w roli głównej (dziś Brigitte liczy sobie lat 90 i ciągle mieszka w uroczym Saint Tropez, pośród swoich zwierzaków) – właśnie w Saint Tropez nakręcano sceny pierwszego erotycznego filmu w historii kina. Film młodego reżysera zelektryzował świat cały. Szesnaście lat później, w roku 1972 Bernardo Bertolucci zaprezentował światu Le dernier tango à Paris (Ostatnie tango w Paryżu), z Marlonem Brando i zaledwie dwudziestoletnią Marią Schneider w rolach wiodących. Zaledwie po dwóch latach (1974), po raz kolejny we Francji najśmielszy ze wszystkich Just Jaeckin pokazał film Emmanuelle, w roli pierwszoplanowej z dwudziestodwuletnią Sylvią Kristel, pochodzącą z holenderskiej Hagi. Trzy wspomniane dzieła, bo niewątpliwie były takimi, przywiodły świat do temperatury wrzenia. A gdzieś z boczku, na marginesie wyłaniał się jeszcze jeden gatunek filmu.
Nie wiem, czy kiedy szlachetny Mieczysław Fogg występował na scenach w Buenos Aires i w Posadas, w argentyńskiej prowincji Misiones zdawał sobie sprawę, że właśnie w Argentynie narodziło się kino pornograficzne. Zapewne zaciekawi nas, kiedy i gdzież. Ot, blisko dziewięciominutowy, czarno-biały, nieudźwiękowiony film, po hiszpańsku zatytułowany El Satario (w USA. nazwano go The Devil, czyli Diabeł) jakiś anonimowy reżyser nakręcił w roku 1907, w Argentynie. I to jest wszystko, co o nim wiadomo. Film wszakże zachował się do dziś, w zupełnie dobrym stanie, tak więc dzięki Internetowi każdy żądny ekstremalnych momentów może go sobie w zaciszu własnego salonu obejrzeć – pod warunkiem, że skończył osiemnaście lat. „Nie możemy iść dzisiaj do kina, dozwolone od lat osiemnastu. Mówić: chłopiec mój, moja dziewczyna – dozwolone od lat osiemnastu …” – wyśpiewywał w roku 1968 zacny Seweryn Krajewski. Oj, oj, szanowny Panie Sewerynie – czasy nam się zmieniły. Dzisiaj to nawet 5-letnie dzieci mają dostęp do filmów z najgorętszymi momentami, zaraz kiedy nauczą się wyszukać je w komórce.
* Mydła, mydła, mydła dajcie – Rok 1927, w którym Alan Crosland zaprezentował w Nowym Jorku pierwszy w historii udźwiękowiony film stał się ważnym jeszcze z jednej przyczyny. Inżynier Philo Taylor Farnsworth oraz rosyjskiego pochodzenia elektronik Wladimir Zworykin opatentowali urządzenie, którym za pomocą tak zwanej „lampy ikonoskopowej” (kineskopowej), można było obraz z kamery, a wkrótce również dźwięk, nie tylko prezentować na ekranie, lecz również, dzięki odpowiednim antenom, przesyłać do miejsc odległych. Na początku rewolucyjną ową nowość wykorzystywała – jakżeż by inaczej? – jedynie U, S. Army i najwyżsi rangą politycy, ale zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej telewizja trafiła pod strzechy (w Polsce Warszawski Ośrodek Telewizyjny swój pierwszy program wyemitował w roku 1953, w Hiszpanii o rok wcześniej retransmitowano mecz Realu Madryt z Racingiem Club Santander. W obu krajach w owych czasach audycje telewizyjne nadawano przez dwie godziny, jednego dnia w tygodniu).
Młodsza siostra kina wkrótce stała się jego wielką rywalką, zwłaszcza od kiedy programy zaczęto na małym ekranie nadawać każdego dnia i to po kilka godzin. Filmy fabularne początkowo emitowano dopiero po uzgodnionym z producentem terminie, najczęściej jednego roku, ażeby najpierw wyświetlać je w salach kinowych, inkasując za to od widzów pieniądze – wszystko to dla ochrony producentów filmowych oraz właścicieli kin. Ażeby dostosować się do nowej sytuacji, wytwórnie filmowe rozpoczęły produkować wieloodcinkowe seriale telewizyjne, z początku regularnie emitowane raz w tygodniu, najczęściej w niedziele, albowiem tego dnia rodzina, siedząc w domu mogła poświęcać więcej czasu na oglądanie telewizji. Poszczególne odcinki najczęściej nie były z sobą powiązane ciągłością fabuły, tak więc nie obejrzawszy któregoś z nich, doprawdy niewiele się traciło. Mnożyć by można liczby takich seriali, Przypomnę choćby te najpopularniejsze z dekady lat sześćdziesiątych czy też początków kolejnej. Jako przykład: chociażby amerykańskie seriale Bonanza, Koń, który mówi, angielski Ivanhoe, francuski Arsen Lupin albo czechosłowacki Szpital na peryferiach, niemiecka Aida lub jeszcze polska Wojna domowa.
Prócz takich wszak powstawały seriale charakteryzujące się ciągłością fabuły, przerywaną każdego tygodnia po to, żeby przez owych siedem dni trzymać widza w oczekiwaniu, niekiedy nawet w napięciu. Niechajże wolno mi będzie wspomnieć amerykańskie Korzenie, Ptaki ciernistych krzewów, brazylijską Niewolnicę Isaurę, radzieckie Siedemnaście mgnień wiosny, zaś z polskich, dobrze nam znanych: Czarne chmury, Pan Wołodyjowski, Czterej pancerni i pies. Stawka większa niż życie – przypomnę, wspominam jedynie te bodaj najbardziej w tamtych czasach popularne. Wszystkie telewizyjne seriale, jakie raczyłem wymienić zaczęto nazywać telenowelami. Takie raczej nie były szkodliwe. Czasami pokazywały przemoc (Czterej pancerni i pies, Ivanhoe, Pan Wołodyjowski), ale w większości trzymały się od niej z dala, prezentując pozytywne wzorce bohaterów (Koń, który mówi, Bonanza, Niewolnica Isaura, Korzenie, Szpital na peryferiach …), a wytężywszy nieco umysł można było nawet czegoś się z nich nauczyć, co na złe nie wychodziło.
Wkrótce jednak amerykańska stacja telewizyjna Columbia Broadcasting System (CBS), żeby tylko trzymać przy sobie widza wpadła na wielce nowatorski pomysł: stworzyła codzienny serial, z pozoru niewinnie pokazując w nim kłopoty życia codziennego, na tle aktualnych wydarzeń. Owym chwytem zagięła zwłaszcza na odbiorców mających czas za dnia, przede wszystkim gospodynie domowe, głównie ich kosztem nabijając sobie kieszenie. Prócz filmowej kamery i taśmy poczęła przebiegła CBS używała w procesie produkcji jeszcze mydła, mnóstwo mydła, dla zamydlania oczu swoim widzom. Wszystkim doskonale wiadomo, że kiedy podczas kąpieli zanadto zamydlimy sobie oczy, nawet krawędzi wanny musimy szukać po omacku, żeby móc z niej wyjść i pewnie stanąć na własnych stopach. Pazerni szefowie CBS wpadli na pomysł codziennego emitowania serialu The young and the restless (dosłownie Młodzi i niespokojni, przemianowany na Żar młodości). Pierwszy odcinek wyemitowano 26 marca w 1973 roku i codzienne emisje trwają do dziś. W ciągu ponad pół wieku wyprodukowano do dziś blisko osiemnaście i pół tysiąca odcinków (!) Zachęcona sukcesem, w marcu 1987 roku stacja CBS zamydliła telewidzom oczy nowym serialem: The bold and the beautiful, w pospolitej polszczyźnie Moda na sukces – do tej pory blisko czternaście tysięcy odcinków. To takimi wytworami producenci filmowi zamydlają swym widzom oczy, żeby te na rzeczywiste problemy codziennego życia spozierały na rzeczywistość takimi, niekiedy jawnie utożsamiając się z nasyconymi sukcesami, młodymi, pięknymi bohaterami tych oraz im podobnych seriali. Całkiem słusznie pod koniec lat osiemdziesiątych tego typu filmowe dziełka nazwano w U.S.A. soap operas, po polsku mydlanymi operami. Zamydlające oczy na rzeczywiste problemy seriale telewizyjne w dalszym ciągu rozkwitają w wielu krajach świata. Przykładem – polski Klan. W kwestii wartości edukacyjnej ekranowych tasiemców socjologowie zaskakująco są zgodni: w niczym nie pomogły rozwinąć się swym odbiorcom – przeciwnie, stępiły zdolność racjonalnego rozumowania setek tysięcy- śmielej powiem: milionów osób, które w swej naiwności, chociaż w dobrej wierze, się od nich uzależniły. Na koniec tego ustępu nachodzi mnie wszak refleksja: trochę szkoda, że telewizji CBS nie było na świecie w czasach Matuzalema (żył 969 lat) albo chociażby Abrahama (175 lat). Mogłaby w ówczesnych warunkach czerpać beneficja z milionów odcinków swoich zamydlonych oper. Mydła i w starożytnych czasach był przecież dostatek.
* Ja pan, ty pani. Bijmyż się z gwiazdami! – Niemal czterdzieści lat już minęło, jak jeden dzień, od roku 1986, przez Organizację Narodów Zjednoczonych ogłoszonego Międzynarodowym Rokiem Pokoju. W związku z nim odbywały się w różnych miejscach liczne konferencje, kongresy a nawet większe zgromadzenia na temat różnych aspektów pokoju, poczynając od pokoju w rodzinie, wychowywania dla pokoju w społeczeństwie, kończąc na pokoju międzynarodowym i ogólnoświatowym a nawet pokoju w kosmosie. Zostałem zaproszony na jeden z takich kongresów do Berlina Zachodniego, zorganizowany w centrum kongresowym, w cieniu okazałego zamku Charlottenburg. Powierzono mi przywilej tłumaczenia na żywo przemówień wygłaszanych po angielsku lub po niemiecku dla blisko setki delegatów z Hiszpanii, Meksyku, Peru i Argentyny (w tamtejszej ambasadzie wówczas pracowałem). Na zakończenie kongresu przypadło mi tłumaczenie końcowego wykładu przedstawiciela Stanów Zjednoczonych, przewodniczącego międzynarodowej organizacji pacyfistycznej, działającej wszak niezależnie od O.N.Z. Delegat ów, między innymi wspomniał o destrukcyjnej roli, jaką w procesie pokojowym spełniały w tamtych czasach środki masowego przekazu informacji, a już zwłaszcza telewizja oraz kino. „Gdyby rzeczywiście człowiek znalazł jakieś istoty żyjące na innej planecie, zamiast nawiązywać z nimi współpracę, zacząłby tu, na ziemi, przygotowania do wojny.”. „Oj, szanowny panie” – pomyślałem sobie już po jego przemówieniu – „całkowicie podzielam pański pogląd”. Słowa te do dziś dźwięczą w mych uszach.
Przypomnę, kongres w Berlinie Zachodnim miał miejsce w maju roku 1986. Do tej pory zdążono na ekranach kin pokazać trzy filmy o gwiezdnych wojnach (serię zapoczątkował reżyser George Lucas w 1977 roku), Do dziś wyprodukowano w Stanach Zjednoczonych jedenaście filmów o tematyce wojen ludzi z domniemanymi przybyszami z innych ciał niebieskich, ostatni w roku 2019. Szokują dane na temat finansów. Poinformowano otóż, iż wyprodukowanie wszystkich filmów owej serii kosztowało około jedenastu milionów amerykańskich dolarów. Teraz uwaga: do roku 2023 zysk z ich dystrybucji na całym świecie przekroczył dziesięć miliardów USD, był więc ponad dziewięćsetkrotny! Wszystko to dowodzi, do jakiego rodzaju kultury tak naprawdę sprowadza kino swych odbiorców w ostatnim półwieczu. A wmawiano nam, że miało być tak pięknie.
Pod koniec lat sześćdziesiątych minionego stulecia, dokładnie w roku 1968 na ekrany kin wszedł amerykański film zatytułowany Planet of the apes (w Polsce, gdzie także go wyświetlano Planeta małp). Cztery lata po nim światu pokazano Solaris, kolejny film podobnego stylu, w Stanach Zjednoczonych nazwanego gatunkiem science fiction. W polskich mediach używano dokładnie takiego samego terminu, bo to ładnie brzmiało, tak z amerykańska. Ja w owych czasach byłem wczesnym nastolatkiem, ale całkiem nieźle pisałem, a też mówiłem po angielsku, język ów bowiem od dzieciństwa mnie fascynował. Już wówczas, jako smarkacz zastanawiałem się nad logicznym sensem owego terminu i szczerze przyznam – a mam już na karku siedemdziesiątkę – w dalszym ciągu go nie rozumiem i najpewniej z ową niewiedzą zstąpię do grobu. Bo – to chyba logiczne? – albo czerpiemy wiadomości dzięki nauce, albo bełtamy je fikcją. Wygląda to tak, jakby w nietaniej restauracji podano mi w jednym półmisku flaczki wraz z budyniem, a wszystko to doprawione majonezem z poziomkami. Smacznegoż! Właśnie tak smakują filmy z gatunku science fiction, co mnie zadziwia, znajdujące miliony konsumentów owego budyniu z flakami. Mógłbym podać dziesiątki przykładów takich filmów, na czele z Supermanami i Spider-Manami. Dzięki prostactwu ich konsumentów, reżyserowie, a wraz z nimi odtwórcy ważniejszych ról, wyrastają na bohaterów.
Czterech znanych aktorów po zakończeniu kariery przed kamerami zaangażowało się w politykę z niezgorszymi rezultatami. Jessie Ventura wybrany został burmistrzem miasta Brooklyn Park w stanie Maryland, Johna Lodge wybrano w swoim czasie gubernatorem stanu Connecticut, zaś niejakiego Ronalda Wilsona Reagana – prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki. Wszyscy trzej byli Amerykanami z krwi i kości. Absolutnym fenomenem na ich tle okazał się jednak austriacki kulturysta, Arnold Schwarzenegger, odtwórca głównych ról w filmach Terminator, Terminator 2 – Dzień sądu, Komando i jeszcze paru innych. W roku 2003 wystartował w wyborach na urząd gubernatora amerykańskiego stanu Kalifornia i je wygrał, a po czterech latach powtórzył swój sukces na jeszcze jedną kadencję. W naszych podróżach po Antylach spędziliśmy kiedyś dwa tygodnie na Antylach Holenderskich, większość owego czasu na wyspie Curaçao, w kompleksie turystycznym Fun in the Sun VIP TOUR, do którego trafiliśmy zupełnie przypadkowo, dzięki miejscowemu taksówkarzowi. Zakwaterował nas niejaki Gino Wilffert, syn właściciela, Petera Wilfferta, jak się nazajutrz okazało byłego piłkarza holenderskiego klanu Feyenoord z Rotterdamu. Ponieważ przed wylotem z Europy nie zaszczepiliśmy się przeciw żółtej ospie, żadna z tamtejszych agenci nie mogła wynająć mi samochodu. W takiej sytuacji zacny Gino, kształcący swoich dwóch synów w Orlando na Florydzie, sam dwukrotnie obwoził nas swoim wszechdocierającym jeepem wranglerem do najurokliwszych zakątków egzotycznej wyspy. My z wdzięczności zgotowaliśmy kolację pożegnalną. Dopiero w jej trakcie szlachetny Gino Wilffert wyznał nam, że to on był stunt double (dublerem) Arnolda Schwarzeneggtera w obu jego Terminatorach i jeszcze w trzech innych filmach. W dzisiejszym artykule tyczącym historii kina chciałbym też skłonić me czoło przed często bezimiennymi dublerami, którzy Oscarowych gwiazdorów zastępowali w najbardziej niebezpiecznych scenach, Przynajmniej jednego z takich poznaliśmy z imienia i nazwiska.
*
QUO VADIS, CINEMA? – W dniach od 6 do 21 sierpnia 1932 roku miał miejsce w Wenecji pierwszy w historii międzynarodowy festiwal Filmowy. Przez kilka pierwszych lat pokazy filmów organizowano na rozległym tarasie hotelu Excelsior, na weneckim Lido. Prezentacja głównie filmów amerykańskich stała się magnesem przyciągającym zainteresowanych. W takiej sytuacji postanowiono wznieść na Lido specjalny pawilon dla prezentowania filmów. Projekt sporządził miejscowy inżynier Luigi Quaranta. Palazzo del Cinema di Venezia, inaugurowany 10 sierpnia 1937 roku, w latach późniejszych wielokrotnie przebudowywano. Kolejne międzynarodowe festiwale filmowe zrodziły się w Europie już po drugiej wojnie światowej: w roku 1946 w Cannes, na francuskim Lazurowym Wybrzeżu, siedem lat po nim zaś w hiszpańskim San Sebastián. W Wenecji główną nagrodą jest statuetka Złotego Lwa, w Cannes Złota Palma, w San Sebastian zaś Złota Muszla. W Cannes festiwal w początkowych latach organizowano w tamtejszym teatrze (aktualnie ma tam swą siedzibę kasyno Barrière). Dwaj francuscy architekci: Hubert Bennett i François Druet przez pięć lat (1977 – 1982) siłowali się z przebudową dawniejszego centrum kongresowego, ażeby nadać mu i jego otoczeniu aktualny wygląd. W maju roku 1983 imponujące schody prowadzące od głównego wejścia w dół, ku bulwarowi La Croisette i hotelowi Le Majestic wyścielono szerokim czerwonym dywanem, po którym zstępowani zwycięzcy festiwalu. W roku 1984 czerwony dywan stał się oficjalnym atrybutem pozostałych międzynarodowych festiwali filmowych a też ceremonii przyznawania Oscarów w kalifornijskim Hollywood.
Filmowe festiwale w Wenecji i Cannes, a nawet ten hiszpański w San Sebastián, ściągają do tych miejsc tłumy. Takie Cannes w czasie majowego festiwalu jest niemal całkowicie zablokowane i nie sposób dostać się tam do strefy portowej, gdzie znajduje się Pałac Festiwalowy i Kongresowy. Całkiem podobnie dzieje się w baskijskim San Sebastián. Potwierdza to ogromne zainteresowanie obiema imprezami. Relacjonujący owe imprezy reporterzy klaszczą przed kamerami z zachwytu. W odniesieniu do społecznego zjawiska nazwanego kinem zaprzestaje się używania określenia sztuka filmowa zastępując je terminem przemysł filmowy, a to nie wszystkim dobrze się kojarzy. Z jednej strony bowiem przemysł, czego nikt nie zaprzeczy, w minionych dwóch stuleciach pomógł wielce w ułatwieniu życia i przyśpieszeniu jego tempa, z drugiej strony jednak doprowadził do straszliwej i niestety nieodwracalnej degradacji środowiska naturalnego, wyniszczenia licznych gatunków flory i fauny oraz stał się przyczyną zmian klimatu sprowadzających bezprecedensowe, tragiczne w swych skutkach kęski żywiołowe. Jeśli zaś na owo zagadnienie spojrzeć z punktu widzenia społecznego, industrializacja stała się powodem niespotykanych w historii nierówności społecznych. Świat dożył czasów, w których kilka procent owych najzamożniejszych decyduje o poziomie życia miliardów mieszkańców naszego globu a nawet o losach całych narodów.
Masowe produkowanie filmów w ciągu minionych 138 lat rzeczywiście przeklasyfikowało kino z kategorii sztuki, czym na początku ono było, do rangi przemysłu, z wszystkimi jego pozytywnymi, ale też negatywnymi konsekwencjami. Z całą pewnością większość z nich ma charakter pozytywny i pouczający, albowiem kino, zwłaszcza to udźwiękowione i barwne prezentuje widzowi akcje na tle dalekich, egzotycznych krajobrazów, zabiera nas do Londynu, do Paryża do Rzymu a nawet na prerie i pustkowia Arizony czy Teksasu, do tego do Nowego Jorku lub Chicago z ich drapaczami chmur. Filmy z gatunku rodzinnych i przygodowych w zdecydowanej swej większości odznaczają się fabułą budującą dodatnio, a nawet, co niemniej ważne, dbałością o poprawność i staranność języka (w dawniejszych czasach miałem szkolnych kolegów i koleżanki, którzy w Polsce – wówczas filmy nie były dubingowane – chadzali do kina, żeby uczyć się poprawnej wymowy angielskiej bądź na ten przykład francuskiej – mało jeszcze, nauczyciele nam to rekomendowali. W pogoni za sukcesem filmowa sztuka, manufaktura snów niestety szybko przekształciła się w masowy przemysł i wygląda na to, że na dobre wychodzi to jedynie i tak już wystarczająco zamożnym producentom snów, natomiast ku powszechnej szkodzie statystycznego konsumenta filmowej kultury. Skupiając się na efektach specjalnych i wojennej propagandzie, nawet międzyplanetarnej, zatraca swe walory wychowawcze, kształtując wzorce bohaterów zachłannych, agresywnych, nie szanujących przeciwnika, a do tego wszystkiego jeszcze wulgarnych. Na jaw wychodzą skandale finansowe a prócz nich również erotyczne, włącznie z gwałtami na z natury słabszych kobietach, mające miejsce w filmowych stajniach, Do tego wszystkiego ostatnimi czasy przyczynia się jeszcze niezwykła łatwość dostępu do sieci społecznościowych, w których niezwykle łatwo o dostęp do produktów filmowych z najróżniejszych gatunków. W tej sytuacji kino broni się, jak potrafi.
Dokądże zmierzasz, kino? Quo vadis, cinema? W roku 1968, gorejący z zazdrości o sukcesy festiwali w Wenecji, w Cannes i w San Sebastián, hiperaktywni Katalończycy zorganizowali sobie własny Festival del Cinema de Catalunya, jak nietrudno wydedukować Festiwal Filmowy Katalonii. Ulokowano go w uroczym Sitges na wybrzeżu Costa Daurada, nieco na południe od Barcelony. W mieście, w którym swego czasu przez dwa lata rezydował niejaki Theodoros Theodokopulos, który nie musiał udawać Greka, ponieważ sam nim był przeto nazywano go w Hiszpanii El Greco – tak samo mnie nazywają w tych stronach Jordi el Polaco, nie muszę przeto udawać Polaka. Festiwal miał charakter lokalnie lokalny i toczył się po kamieniach, bo grudy ci w Sitges niedostatek. Do czasu. W roku 2018 ktoś krętogłowy pokręcił głową i przemianował festiwal na Festival Internacional del Cinema Fantàstic de Sitges, a to już znaczy Międzynarodowy Festiwal Filmów Fantazji w Sitges, synchronizując go z trzydniowym świętem Halloween w pobliskim parku atrakcji Port Aventura World. Strzał w dziesiątkę, żebym nie rzekł: strzał w plecy! Jeszcze w połowie roku 2018 przygotowano pierwszy międzynarodowy festiwal filmów fantazji, na razie bez czerwonych kobierców, bo nie zezwalały na to porozumienia międzynarodowe. Aktualnie tak – od roku 2021 kataloński międzynarodowy festiwal filmów fantazji zakwalifikowano do klasy tych najważniejszych i przyznano mu prawo rozściełania przed tamtejszym audytorium carpeta vermella (czerwonego kobierca) dla laureatów. Powstaje pytanie: o jakie filmy fantazji chodzi?
Fantazje zaprawdę fantastyczne. Oto wpadł samochód z czteroosobową rodziną na przejeździe kolejowym pod pociąg. Na ekranie pokazuje się nie tylko śmiertelne drgawki umierającego ciała, ale jeszcze, na deserek, wyciekający z roztrzaskanej czaszki kierowcy móżdżek. Ktoś inny wpadł na północy Syrii w ręce islamskich ekstremistów, którzy postanowili zniżyć mu wzrost do karku, co z detalami ogląda się na ekranie. Kogoś innego dopadły pozaziemskie potwory i teraz zajadają się jeszcze ciepłą jego wątróbką … Co ciekawe, ów międzynarodowy kataloński festiwal kina fantazji, organizuje się w samym końcu października, dokładnie w tygodniu, kiedy przypada Halloween. Ciekaw też jestem ogromnie, co jeszcze fabryki snów zmyślą, by zwabić żądnych emocji widzów.
W małym kinie nikt już nie gra dzisiaj na pianinie. Nie ma już seansów w małym kinie – proroczo śpiewał w roku 1964 szlachetny Mieczysław Fogg. Panie Mieczysławie, już wtedy miał pan rację. Ja zaś konkluzje – tak też na wstępie obiecałem – pozostawiam naszym dostojnym Czytelnikom.
28 maja 2025
Jerzy Leszczyński
Zdjęcie ilustracyjne Pixabay