Beata Joanna Przedpełska – Echa Warszawskich Salonów
Share

NORWESKIE SPOTKANIA
Pod koniec kwietnia z dwudniową wizytą w Polsce przebywał Książę Haakon – następca tronu Norwegii – wraz z przedstawicielami rządu. Swoją wizytę rozpoczął w Gdańsku, gdzie podziwiał m. in. Żuraw – zabytkowy dźwig portowy nad Motławą, jeden z symboli miasta, którego renowacja została sfinansowana dzięki Funduszom Norweskim. W Warszawie JKW Haakon złożył wieniec na płycie Grobu Nieznanego Żołnierza, spotkał się z Prezydentem RP Andrzejem Dudą oraz wziął udział w uroczystym wieczorze, który odbył się w Pałacu Rzeczypospolitej – historycznym gmachu (obecnie siedziba Biblioteki Narodowej), odrestaurowanym również dzięki wsparciu Funduszy Norweskich. Wizyta Księcia Haakona poprzedziła obchody Dnia Konstytucji, na które zaprosił Ambasador J. E. Oystein Bo. Norwegia świętuje ten dzień bardzo uroczyście, wracając pamięcią do wydarzeń z 17 maja 1814 roku, kiedy w Eidsvoll Zgromadzenie Narodowe uchwaliło Konstytucję Królestwa Norwegii i proklamowało niepodległość kraju. Nawiasem mówiąc to najważniejsze święto państwowe Norwegii przypada w dwa tygodnie po naszym Święcie Konstytucji 3 Maja. Spotkanie z udziałem przedstawicieli rządu, parlamentu, ministerstw, instytucji publicznych, sektora kultury rozpoczęły tradycyjnie hymny narodowe Norwegii i Polski w wykonaniu Chóru Alla Polacca. My mamy „Mazurek Dąbrowskiego”, a norweski hymn „Ja, vi elsker” (Tak, kochamy ten kraj”) skomponował Rikard Nordraak do wiersza, który napisał Bjsornstjerne Bjorson. Ten poeta i dramaturg cieszy się wielką estymą, także jako laureat Literackiej Nagrody Nobla z 1903 roku. Jego wizerunki znalazły się na znaczkach pocztowych, a nawet jego nazwiskiem nazwano…jeden z kraterów na planecie Merkury. Wiele utworów Bjornsona przetłumaczono na język polski. Nordraak był jego kuzynem i skomponował muzykę do wielu jego wierszy, ale rzecz jasna zapisał się w historii jako twórca melodii hymnu narodowego. Tegoroczny Dzień Konstytucji Norwegii przypadł w czasie odbywających się w Pałacu Kultury i Nauki Międzynarodowych Targów Książki w Warszawie. Oczywiście nie mogło zabraknąć reprezentantów norweskiej literatury dziecięcej i młodzieżowej, beletrystyki, poezji, komiksów. Norwegia była gościem honorowym imprezy, a motto tegorocznych Targów brzmiało: „Marzenie jest w nas”. Norwescy autorzy prezentowali swój dorobek podczas wydarzeń tematycznych: „Czas dla planety”, „Człowiek i jego tajemnice”, „Czas na kryminał”, „Czas na klasykę” itp. J. E. Oystein Bo świętował Dzień Konstytucji również w Krakowie, z 450-cioma norweskimi studentami Uniwersytetu Jagiellońskiego. A kilka dni później, 28 maja wziął udział w uroczystościach 85-lecia bitwy o Narwik, w której walczyły wspólnie wojska aliantów: brytyjskie, francuskie, polskie i norweskie. Ambasador i Attache Obrony spotkali się w Rzeszowie z żołnierzami 21. Brygady Strzelców Podhalańskich, składając hołd bohaterskim Polakom. Norwegia nigdy nie zapomni tej walki o wolność – powiedział.
FESTIWAL RZEŹBY

W Galerii Domu Artysty Plastyka trwa Festiwal Rzeźby. „Zbrylenie” – pod tym intrygującym tytułem kryje się 17. Wystawa Warszawskiej Sekcji Rzeźby OW ZPAP. Kilkudziesięciu artystów, którzy biorą udział w tej ekspozycji pokazuje, co dla nich znaczy bryła – forma przestrzenna, będąca zapisem indywidualnej inspiracji, wyobraźni, refleksji. Materiał do wyrażenia swojej koncepcji sztuki jest bardzo różnorodny: szlachetny marmur, szkło, stal, brąz, drewno, mosiądz, porcelana; bardziej plastyczne – glina, akryl, żywica, gips. Jedne wydają się łatwiejsze w kształtowaniu obiektu, inne wymagają nie tylko dokładnego opracowania projektu, ile wręcz siły fizycznej. Jak czytam we wstępie do katalogu, „zbrylenie to proces, doświadczenie, punkt styku”. Artyści stanęli przed zadaniem: czy potrafią zatrzymać myśl i przeobrazić ją w realny, namacalny obiekt. Rzeźba ma tę przewagę nad malarstwem, że jest przestrzenna, trójwymiarowa. Wypełnia fragment galerii, można oglądać ją ze wszystkich stron, a z każdej prezentuje się inaczej. Można ją nawet dotknąć, poczuć jej gładką powierzchnię, jej chłód, energię zamkniętą w kształcie; wejść w specyficzną interakcję, kontakt fizyczny. Niebagatelne znaczenie ma w tym kontekście jeszcze czwarty wymiar, czyli czas. Czas, poświęcony na tworzenie formy, zamknięty w bryle, skoncentrowany. Co mówią o swoich dziełach sami artyści? Zwraca uwagę spiralna, magiczna rzeźba „Fraktal” Magdaleny Piwko-Chudzik. Jak podaje niezastąpiona Wikipedia, fraktal to obiekt, którego fragment w powiększeniu wygląda podobnie jak całość. Strukturę fraktali odkryto w białkach, skałach, plamach słonecznych i… w obrazach Jacksona Pollocka. Jej „Fraktal” to rytm materii, wykonany z gliny szamotowej, ale sprawia wrażenie wykutego w marmurze. To przewrotna opowieść o harmonii chaosu, tym co trwałe i zmienne, dialog metafizyczny. Krzysztof Pawłowski wyczarował klarowną formę z białego marmuru. Podkreśla moment cierpliwości, skupienia, uwagi jaka jest niezbędna w pracy z tym szlachetnym materiałem, opornie poddającym się zabiegom i zarazem odpornym na działanie czasu. Zafascynowany estetyką sztuki Innuitów nadał swojemu dziełu idealny, zamknięty kształt: elegancki, wytworny, idealny w zarysie. Marek Kotarba zaskakuje „Bryłą życia” – kompozycją, złożoną z wielu idealnie gładkich, wypolerowanych, lśniących bielą porcelanowych jaj. I proste odniesienie do symboliki: jajo to narodziny życia, początek. Wit Bogusławski tworzy intrygujące konstrukcje ze stali. Używa do nich niezliczonych elementów, zespawanych ze sobą; szlifuje je i wystawia na działanie warunków atmosferycznych, dzięki czemu zmieniają swój koloryt. To jakby asamblaże złożone z mnóstwa detali, a zarazem tworzące jednolitą, klarowną formę. „Zbrylenie” przypomina również wybrane rzeźby Piotra Lorka, który specjalizował się w portretach z gliny szamotowej. Głowy z jego pracowni – zamyślone, zagubione w świecie własnych myśli, melancholijne – wywołują kolosalne wrażenie. Przypomniały mi klimat tajemniczych, monumentalnych posągów Moai z Wyspy Wielkanocnej.
SAMA I SAMOTNA
„Kobieta samotna” to najnowsza premiera w Teatrze Powszechnym im. Zygmunta Hubnera w Warszawie. „Kobieta samotna nigdy nie powinna być sama” powiedział mój zaprzyjaźniony artysta i jest to trafna refleksja, podsumowująca ten spektakl. Scenariusz (Natalia Fiedorczuk i Anna Smolak – również reżyseria) powstał na podstawie filmu Agnieszki Holland i Macieja Karpińskiego z 1981 roku, czyli w zupełnie innych realiach. Historia kobiety, wychowującej syna z nieudanego związku, borykającej się nieustannie z codziennymi problemami został w filmie ulokowany w czasie transformacji ustrojowej. Bohaterka tej przejmującej, ponurej opowieści mogła wtedy obwiniać za swoje porażki bezduszną biurokrację, układy, łapówki, kolejki w sklepach, znieczulicę społeczną. Dzisiejsza Milena (w tej wymagającej solidnego warsztatu aktorskiego roli znakomita Karolina Adamczyk) żyje już w zupełnie innych czasach.

Rewolucja technologiczna pozornie przeniosła nas w zupełnie inny wymiar, zostawiając za sobą zgrzebne realia. Ale społeczeństwo drążą nowe problemy: „śmieciowe” umowy o pracę pozwalają pozbyć się pracownika bez trudu, kosmicznie wysokie czynsze drenują kieszenie, prywatyzacja usług publicznych skutecznie eliminuje dostęp najuboższym. Jak w tych okolicznościach odnajdzie się bohaterka, jak sobie poradzi? Przez dwie i pół godziny spektaklu oglądamy jej zmagania z przeciwnościami losu, a właściwie z codziennością. Jest to proces tak monotonny, nużący i męczący jak życie kobiety samotnej. W dzisiejszych czasach trzeba być na topie. Na szacunek zasługuje ten, kto jest zaradny, przedsiębiorczy, majętny. Nie liczy się ten, kto nie potrafi dokonać właściwej autoprezentacji, nie zbuduje nieskazitelnego obrazu własnego „ja”. Milena miota się nieporadnie w gąszczu swoich problemów z pracą, brakiem pieniędzy, wychowaniem syna wymagającego szczególnej uwagi, źle lokowanymi uczuciami. Życie ją przerasta. Przyjmuje pasywnie kolejne ciosy od losu – na różnych płaszczyznach, a dobre rady od znajomych są nic nie warte. Chyba jednak nie wzbudza współczucia jej bezradność, indolencja, bezsilność. Jej totalna nieporadność wydaje się irytująca. Może we współczesnym społeczeństwie obniżyła się granica wrażliwości na drugiego człowieka? Empatia – czy to słowo jeszcze funkcjonuje i coś znaczy? Te pytania stawia spektakl. I jeszcze jedno: kwestia odpowiedzialności ojca dziecka, który znika z życia kobiety i umywa ręce. Wreszcie najważniejsza sprawa: jak w tej sytuacji odnajduje się dziecko (znacząca rola debiutującej na scenie teatralnej raperki i tancerki hip-hopowej Anny „Ryfa Ri” Wilczkowskiej). Film i teatr rządzą się innymi prawami. Duży ekran przemawia zbliżeniem kamery, buduje nastrój światłem i scenerią, operuje bliskim i dalekim planem. W teatrze widzowie patrzą z dalszej perspektywy, z dystansu, z chłodną obojętnością. Na scenie ona, a my – bezpieczni na widowni. Tak daleko i tak blisko.
WIECZORY Z MOZARTEM

Kto nie lubi Mozarta? Pytanie raczej nie na miejscu, bo dzieła tego muzycznego geniusza należą do kanonu, podziwianego niezmiennie w różnych stronach świata. W Warszawie przez dwa miesiące publiczność ma okazję rozkoszować się utworami Wolfganga Amadeusza – w tym roku po raz 34 – podczas Festiwalu Mozartowskiego, organizowanego pod auspicjami Warszawskiej Opery Kameralnej. W rodzinnym mieście kompozytora, w Salzburgu od ponad stu lat odbywa się festiwal, poświęcony Mozartowi i łatwo zrozumieć, że co roku sprzedaje się tam niemal ćwierć miliona biletów. U nas festiwal zainaugurowała „Łaskawość Tytusa”. Tę operę Mozart napisał u schyłku życia, w pośpiechu, na uroczystości koronacyjne cesarza Leopolda II na króla Czech. Jego współczesnym libretto, umiejscowione w czasach starożytnego Rzymu, z tradycyjną intrygą miłosną, wydawało się schematyczne. Z czasem doceniono je jako uniwersalną opowieść o człowieku: jego słabościach, ale także szlachetności. Taka premiera w Teatrze WOK nie mogła przejść bez echa. W programie festiwalu nie zabrakło również innych znakomitych oper, takich jak „Don Giovanni”, która jest ucztą muzyczną, trwająca prawie trzy godziny. „Czarodziejski flet” bez trudu zaczarował publiczność – ze względu na muzykę Mozarta, ale nie tylko. Wrażenie robi strona wizualna: bajkowy klimat, przenoszący widzów do magicznej scenerii. Autor libretta – Emanuel Schikaneder – realizując premierowy spektakl w 1791 roku w Theater auf der Wien przygotował ją z niebywałym rozmachem. Na scenie były sztuczki magiczne i latająca maszyna, paradowały zwierzęta. A wokół ogród, drzewa, góry, gwiazdy, pałac, gaj, świątynia, piramidy, wodospad, wulkan. Kosztowało to wówczas ponad pięć tysięcy guldenów, ale było warto. W „żelaznym” repertuarze festiwalu nie mogło zabraknąć „Wesela Figara”: wdzięcznej, zabawnej historyjki o perypetiach miłosnych ze szczęśliwym zakończeniem – ku uciesze publiczności. Podobnie jak w „Uprowadzeniu z seraju”, mającym w podtytule „A miłość wygrywa”. Specjalnym wydarzeniem był wieczór w Filharmonii Narodowej, połączony z premierą płyty w wykonaniu artystów Warszawskiej Opery Kameralnej (Wyd. DUX) – z “Mszą c-moll” i “Requiem”. To może najsłynniejszy, monumentalny utwór Mozarta: ponadczasowe arcydzieło, niosące w sobie ogromną moc. Tylko najodważniejsi decydują się na jego interpretację. Festiwal Mozartowski to także koncerty, recitale (Tomasz Strahl, Warsaw String Ensemble), warsztaty dla dzieci (Festiwal Mozart Junior). I wreszcie podsumowanie muzycznych atrakcji, czyli Mozart Night vol. 5: Gala Finałowa. A na scenie Teatru Polskiego soliści, ZespóL Wokalny Opery Kameralnej i Zespół Instrumentów Dawnych WOK Musicale Antiquae Collegium Varsoviense MACV pod dyrekcją Adama Banaszaka. Mozart nie wychodzi z mody.
BEATA JOANNA PRZEDPEŁSKA